Ali Quapapouou vs Grzegorz Brzęczyszczykiewicz

Bo Grzegorz Brzęczyszczykiewicz przydaje się nawet w podróży po Iranie.

W Isfahanie jestem już 4. dzień. To dłużej niż początkowo planowałem, ale do tej pory nie zdążyłem wszystkiego zobaczyć. Po prostu zawsze, kiedy szedłem do centrum z zamiarem zwiedzania, poznawałem kogoś, kto był dużo ciekawszy od wszelkich zabytków. Poznawanie ludzie zawsze jest bardziej interesujące niż odhaczanie kolejnych pałacyków, czy meczetów.

4 dnia ruszyłem na miasto z zamiarem „zaliczenia” wszystkich pozostałych zabytków. Sprawnie dotarłem do centrum autobusem, żwawym krokiem przeszedłem przez park, wkroczyłem na plac Imama, podszedłem do pierwszego meczetu, który chciałem zobaczyć i dowiedziałem się, że dzisiaj wszystko jest zamknięte.

Taaak… no to pozwiedzałem. Bez większego entuzjazmu obszedłem raz jeszcze okoliczne warsztaty rękodzielników, zjadłem jedną, dwie, trzy porcje moich ulubionych lodów z makaronem (faloodeh z lodami szafranowymi). Akurat kończyłem ze smakiem wcinać ostatnią, kiedy podeszły do mnie dwie sympatyczne, uśmiechnięte dziewczyny. W sumie mówienie, że Iranka lub Irańczyk są uśmiechnięci jest zbędne – to oczywiste, że są.

- Hej, jak się masz? Skąd jesteś? Widać, że turysta, bo za wielu ich tu nie ma :)

Farsaneh, bo tak się nazywa moja nowa koleżanka, mówi świetnie po angielsku. Do Iranu przyjechała… na wakacje. Bo mimo, że stąd pochodzi, to od kilkunastu lat mieszka w Dusseldorfie.

Rozmawia się tak sympatycznie, że ani się obejrzeliśmy, a już robimy kolejne kółko po placu. To jeden z tych spacerów, który jest tylko dodatkiem do rozmowy. Łazi się bez celu tylko po to żeby nie stać, a całą uwagę poświęca się rozmowie. Genialne uczucie!

Mam wrażenie, że przez te kilka dni, takich kółek zrobiłem tylko trochę mniej niż bolidy Formuły 1 w czasie wyścigu. A już na pewno więcej niż rundek po centrum Warszawy, w sobotę wieczorem, w poszukiwaniu wolnego miejsca, w którym można się uraczyć zimnym browarem.

- Masz jakieś plany na dzisiaj?

- Chciałem pozwiedzać meczety, ale widzę, że niewiele z tego wyjdzie… Pójdę chyba do Ali Quapooopu – według przewodnika jest otwarty.

- Gdzie pójdziesz?!

Moja pewność siebie nieco zmniejszyła…

- Do Ali Quupoaou?

- …?

-Eee… Ali Quapooopupqu?

- …?

- Do Ali….

Mam wrażenie, że z każdą kolejną próbą pogrążam się coraz bardziej. Kurde tak to jest, jak się próbuje powtórzyć jakieś dziwne lokalne nazwy nie czytając ich wcześniej dokładnie w przewodniku. Uśmiech Farsaneh uświadomił mi dobitnie, że mój perski nie jest na tyle dobry żebym to powiedział z pamięci. Wyjmuję Lonely Planet żeby się już nie pogrążać.

- O! Tu chcę iść! – pokazuję paluchem nazwę wydrukowaną w przewodniku; wskazanie palcem jest zdecydowanie najlepszym sposobem na wymówienie trudnej miejscowej nazwy.

- Kakh-e Āli Qāpu. Albo krócej – Ali Qapu.

Kurde. Faktycznie wcale nie taka trudna ta nazwa. Dlaczego mi się wydawało, że tych literek jest tam znacznie więcej? Nie wiem i pewnie się nie dowiem. Tak samo, jak nie dowiem się, jak przejść Painta. No chyba, że spotkam Chucka Norrisa, to może mi powie.

- Dziewczyny, a Wy jakie macie plany?

- Żadnych konkretnych. Przyszłyśmy pospacerować, bo wieczorem wylatujemy.

- To może przejdziemy się razem w to miejsce, którego nazwy nie będę już wymawiać żeby się nie kompromitować?

- Haha, pewnie, czemu nie! :)

Ali Qapu to nic innego, jak XVI-wieczny pałac zbudowany na polecenie ówczesnego władcy Persji, Szacha Abbasa I. To tu przyjmował ważnych zagranicznych uroczystości, tu urzędował, stąd miał najlepszy widok na to, co działo się w najważniejszym punkcie miasta. 7-piętrowa konstrukcja o wysokości 48 metrów to zdecydowanie najlepsze miejsce żeby podziwiać panoramę placu.

Przed wejściem zostaję tradycyjnie wydymany na cenie biletu. Dziewczyny, jako Iranki, płacą 1 zł od osoby, a ja ponad 10. Można się jednak do tego biletowego dymania przyzwyczaić, bo Iran jest tak tani, że to co przepłacę tu, zaoszczędzę w innym miejscu. A widok z tarasu, na którym setki lat wcześniej przesiadywał władca Persji, jest taki:

Isfahan - plac Imama Khomeiniego

Isfahan – plac Imama Khomeiniego

Z Pałacu wychodzimy po mniej więcej 30 minutach, a ja postanawiam się zrewanżować dziewczynom, że tak się śmiały z moich nieudolnych prób poradzenia sobie z podstępną nazwą pałacu :P W końcu jeśli chodzi o łamacze języka i trudną wymowę, to polski język zapewnia wręcz nieograniczone możliwości!

Grzegorz Brzęczyszczykiewicz będzie idealny!


Mina dziewczyn była po prostu bezcenna. A jak dorzuciłem jeszcze „w czasie suszy szosa sucha” i „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”, zrobiła się jeszcze bardziej bezcenna :D Oczywiście i w perskim takich perełek nie brakuje więc za chwilę to ja gimnastykowałem język próbując coś po nich powtórzyć. Dużo czasu niestety nie mieliśmy, bo musiały się przygotować do powrotu, ale co się pośmialiśmy to nasze. To nic, że będąc w Isfahanie 4 dni nie zwiedziłem nawet połowy zabytków (a zwiedzania jest góra na 1,5 dnia) – spędziłem ten czas dużo bardziej niepowtarzalnie ;) Oby tak częściej!

Iran: Jak zostać milionerem?
Iran: Jazda do Jazd!