Davit Gareja – jaskinie, mnisi i… baterie słoneczne

Nasza gruzińska przygoda dobiega już końca. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych w tym niesamowitym, kaukaskim kraju czas wracać do Polski. Pora na napisy końcowe i napis „the end”. Mówimy Tamadzie, że następnego dnia ruszamy do Tbilisi, na lotnisko, a tu miła niespodzianka – „To zabierzecie się z moim zaprzyjaźnionym kierowcą, który jedzie do stolicy przywieźć… grupę Polaków!” Nie mogliśmy trafić lepiej!

Davit Greja

Davit Gareja – widok z góry

Nazajutrz rano żegnamy się, wymieniamy kontaktami, robimy słitasne focie na fejsika, a kilkadziesiąt minut później starym Fordem Transitem, prowadzonym przez bardzo sympatycznego Gruzina, pokonujemy kolejne kilometry dzielące nas od największego miasta w Gruzji. Tu jakaś dziura w asfalcie, tam druga dziura. O! Tam jeszcze trzy dziury! Jakieś stado krów błąkające się po drodze (krowy mają bezwzględne pierwszeństwo – pewnie ze względu na ich ilość i masę). I tym sposobem docieramy w końcu do celu naszej podróży. Wydawało nam się, że nic ciekawego nas już w Gruzji nie spotka… wydawało nam się. Na lotnisku poznajemy naszych rodaków – to około 10-cio osobowa grupa ludzi w średnim wieku. Okazuje się, że zanim pojadą do Lagodekhi wybierają się do Davit Gareja! Taka okazja, tak nam się trafiło… a może by tak… Pytam, czy nie mają dwóch wolnych miejsc. –„Jasne, wskakujcie!” I tym sposobem niedługo potem jedziemy busikiem w stronę granicy z Azerbejdżanem. Gęby nam się cieszą, bo to miejsce odległe i bardzo trudno dostępne transportem publicznym więc nawet nie mieliśmy go w planach – super, że nieoczekiwanie się one zmieniły, bo to piękne miejsce.

Po jednej stronie Gruzja, po drugiej Azerbejdżan…

Podróż z Tbilisi zajmuje nam kilkadziesiąt minut. Po zjechaniu z asfaltu pędzimy żwirową drogą, a wokół samochodu unoszą się tumany kurzu. Dookoła, jak okiem sięgnąć, jedynie spalone słońcem pola. Towarzyszy nam niesamowity, półpustynny, wręcz księżycowy krajobraz… Pagórki, doliny, pagórki, doliny – i tak po horyzont. Niewielka ilość roślinności i położenie z daleka od jakichkolwiek siedzi ludzkich, czynią to miejsce trochę odrealnionym – jakby wyjętym z innej rzeczywistości. Hmm… jednak nieco inaczej wyobrażałem sobie Atlantydę…

Davit Gareja i widoczne panele słoneczne;)

W XI w. trzynastu syryjskich mnichów przybyło do Gruzji żeby szerzyć chrześcijaństwo. Jeden z nich, imieniem Dawid, zamieszkał w jednej z okolicznych jaskiń, a następnie założył pierwszy klasztor. Tym samym zapoczątkował rozwój tego niesamowitego miejsca. Najtragiczniejszym momentem w jego historii był rok 1615. Wojska perskie brutalnie wymordowały wtedy 6000 mnichów jednocześnie grabiąc i niszcząc wszystko co napotkały po drodze…Dzięki staraniom kolejnych władców udało się przywrócić życie w kompleksie Davit Gareja. Obecnie mieszka tam niewielka grupa mnichów, którzy nie palą się zbytnio do integracji z turystami.

Malunki „ozdobione” gryzmołami typu „tu byłem”

Wstęp nie kosztuje nic – być może to wyraz dobroci mnichów, a być może po prostu wychodzą na swoje przez sprzedaż pamiątek w miejscowym sklepiku. Zwiedzanie można podzielić na dwie części. Pierwsza to oglądanie „zabudowań” – liczne schodki prowadzące do kolejnych cel (a może raczej jaskiń?), malutka kaplica, balkony, tarasy i wszystko to wykute skale. I jeszcze ta bat… co?! Eee… przed wejściem do jednej z cel stoi bateria słoneczna… Widać mnisi również idą z duchem czasu. Ciekawe, czy zbierali też Pokemony, dodawane swego czasu do Lay’sów…;) Druga część to trwający mniej więcej godzinę, spacer ścieżką prowadzącą na grań, a potem jej grzbietem. Mimo, że podczas mozolnego wspinania się wyżej i wyżej, okoliczny kurz zawiera związek małżeński z potem, tworząc na skórze mało przyjemną substancję, warto się wysilić, bo poza pięknymi naściennymi malowidłami (niestety „ozdobionymi” napisami z serii „tu byłem”), można podziwiać piękny widok na niemal bezkresne pustkowi, tylko nieco urozmaicone niewielkim pagórkami. Stoimy na górze –  po jednej stronie Gruzja, a po drugiej już Azerbejdżan. A do tego małe, żółtawe jaszczurki, uciekające niemal spod nóg. I uwaga na węże…

Przed nami już tylko droga powrotna na stołeczne lotnisko, nocleg w hali odlotów i będziemy w domu. E.T. go home.

Lagodekhi: Nad jezioro Czarnych Skał!
Czy warto odwiedzić Lwów?