Irańczyk nigdy nie ma Cię w dupie

Życzliwość, otwartość i chęć pomocy nie muszą być towarami deficytowymi. Bezinteresowność jeszcze istnieje, a uśmiech może być na porządku dziennym. Jak to wygląda w Iranie?

W Iranie życzliwość jest na porządku dziennym

W Iranie życzliwość jest na porządku dziennym

Po dniu odpoczynku w Teheranie przeznaczonym na usunięcie z moich spodni tony kurzu i piachu, które przywiozłem z Damavandu jadę do Hamadanu – miasteczka położonego jakieś 300 km. na południowy-zachód od stolicy. Ruszam na dworzec autobusowy.

Biały, w dziwnym stroju, z ogromnym plecakiem – jakoś tak wyszło, że w teherańskim metrze wszyscy się na mnie gapią.

- Where are you going – znaczy, że wśród gapiów ktoś zna angielski.

Tym kimś okazuje się być uśmiechnięty, niewysoki gość, w wieku około 35 lat. Już miałem go zapytać, gdzie ma namiot i plecak, ale strój biznesowy sugerował, że chyba jednak jedzie do pracy. No tak – to już stolica, nie góry, stolica, nie góry, pora się przestawić…

- To Hamadan.

- Do you have your ticket?

- No. But there is a bus every 30 minutes – ticket shouldn’t be a problem.

Mój rozmówca spojrzał z powątpiewaniem. Mniej więcej z takim, jakbym powiedział, że USA przejdą na islam.

- You know… it’s Iran – ton głosu tłumaczył wszystko.

Nagle uśmiecha się jeszcze szerzej i mówi, że ma trochę czasu więc wysiądzie ze mną i pomoże mi ogarnąć bilet. Jestem coraz bardziej przekonany, że Irańczycy są po prostu zajebiści.

Dworzec autobusowy jest ogromny. Na ogromnym placu stoją setki autobusów. Na środku hala o długości ze 200 m., z dziesiątkami wejść oznaczonych kolorowymi szyldami różnych firm przewozowych. A w środku? W środku dziesiątki kas, z których każda sprzedaje bilety na inne połączenia. I jeszcze jedno – ani słowa po angielsku. Wszystko napisane perskim szlaczkiem – ślimaczkiem.

Mój nowy znajomy ogarnia wszystko za mnie – daję mu tylko 200 000 na bilet. Po krótkiej wymienia uprzejmości z panią kasjerką idziemy szukać autobusu. I tu znowu niespodzianka – wszystkie kierunki na wyświetlaczach autobusów napisane są tylko szlaczkiem-ślimaczkiem. Ani słowa w jakimś normalnym języku. Gdyby nie mój nowy znajomy, który przedstawia się jako K1 (zupełnie, jak jakiś kryptonim operacyjny), to pewnie straciłbym tu dobrych kilkadziesiąt minut, szwendając się i próbując odgadnąć, których z tych stu autobusów jest mój. K1 czeka ze mną jeszcze 1,5h – dosłownie wsadza mnie do autobusu. A wcześniej nalega żebym zapisał jego numer i mówi, że jakbym jeszcze kiedyś był w Teheranie i czegokolwiek potrzebował, mam dzwonić.

Jeszcze raz – obcy człowiek sam oferuje mi pomoc, poświęca ponad 2h swojego czasu, daje mi numer, oferuje pomoc na przyszłość i nie chce za to ani grosza. Mało tego – jest wyraźnie zadowolony z tego, że mógł pomóc. Teraz zadanie dla posiadających bujną wyobraźnię – wyobraź sobie taką sytuację w Polsce.

Co mówisz? Że to scenariusz na Mission Impossible 5?

Czy w trakcie jazdy autobusem może zdarzyć się coś zaskakującego i miłego? Oczywiście, zwłaszcza jeśli akurat jesteś w Iranie. Po 2h jazdy zatrzymujemy się w jakimś przydrożnym barze. Myślę sobie – fajnie, zjem jakieś chicken curry (bo pewnie nic innego nie uda mi się wytłumaczyć). Już mi ślinka leci, już w myślach pałaszuję tego pysznego kurczaczka… Wchodzę i na dzień dobry dowiaduję się, że obsługa nie wie, co to chicken (chociaż to słowo w Iranie jest dość popularne). Ok – pokażę obrazek. Patrzę na menu, a tam ani jednego zdjęcia i ani jednego słowa w jakimkolwiek normalnym języku – same szlaczki.  No to zjadłem.

- You are hungry? – zagaduje mnie jakiś, a jakże, uśmiechnięty gość.

Rozpromieniony tłumaczę mu, że tak, że jakiś chicken, że jakieś curry, że cokolwiek zjadliwego! On mówi coś po persku do kucharza, a kilka minut później na ladzie ląduje moje wymarzone curry! Dziękuję bardzo facetowi, który mi pomógł, chcę mu oddać pieniądze (bo on zapłacił), a on aż się cofnął:

- No, no – you are my guest, sit down.

Szczęka mi opadał – obcy gość stawia mi obiad.

Usiadłem, zjadłem, mój dobrodziej niestety usiadł gdzieś dalej, bo jego angielski nie pozwalał na żadną rozmowę.

Myślę sobie – pewnie mu było głupio wziąć pieniądze, może wypada odmówić… Podchodzę raz jeszcze, z uśmiechem dziękuję i znowu pytam ile mam mu oddać.

- No, no – no problem, no money – kategorycznie odmówił wzięcia jakiejkolwiek kasy ode mnie.

To jest niesamowicie miłe, ale świadczy o czymś ważniejszym – ci ludzie żyją ze sobą, są dla siebie ważni, tworzą społeczeństwo. My natomiast żyjemy obok siebie. Widzimy się, ale nie zauważamy. Jesteśmy grupą jednostek, która nie chce tworzyć grupy. Ignorujemy się wzajemnie, nie rozmawiamy ze sobą. A potem słyszmy, że kogoś zamordowali w biały dzień, w centrum miast, ale świadków brak, bo nikt niczego nie widział – wszyscy biegli zarobić na nowe smartfony. Bo grunt to właściwe priorytety.

Damavand: Pieszo na szczyt wulkanu
Ali Sadr - rowerkiem wodnym po jaskini