Spacerując po zabytkowej, dubajskiej dzielnicy Deira, zagłębiając się w kolejne wąskie, klimatyczne uliczki, nie sposób ominąć wielkiego bazaru. Wielkiego i niesamowicie ciekawego. Gdyby w Polsce ktoś powiedział, że idzie zwiedzać bazar, to każdy z nas by pomyślał, że gość jest jakiś taki nie tego – albo pochlał albo zwariował. Na Bliskim Wschodzie natomiast bazary są jednymi z najciekawszych miejsc, nierzadko bijącymi na głowę meczety.
Bliskowschodnie bazary w żadnym stopniu nie przypominają naszego syfu. Nie ma tandetnych bud z rdzewiejącej blachy falistej, nie ma towaru układanego na łóżkach polowych przykrytych wczorajszą Wyborczą, nie ma też resztek kurczaka gnijących w okolicznych rynsztokach.
Bazary w tym, kojarzonym tylko z wojną i fanatycznymi wyznawcami jednej z religii, którzy strzelają do wszystkiego co się rusza i nie krzyczy „Allah”, wyglądają całkiem inaczej. To ogromne przestrzenie, większe od naszych centrów handlowych, na których można kupić produkty najwyższej jakości (nie zawsze rzecz jasna), to całe kompleksy kramów i sklepików, które nierzadko są pięknie i kunsztownie zdobione. Są czyste, schludne, przyjemne i najczęściej doskonale komponują się z architekturą miasta. Jest co oglądać, bo żadne inne miejsce nie daje możliwości zobaczenia takiej ilości rękodzieła w jednym miejscu.
Każdy bazar podzielony jest na swego rodzaju sektory, w których handluje się określonymi rzeczami. Nie inaczej jest na tym, po którym właśnie się przechadzam.
Największe wrażenie robi część poświęcona przyprawom. Kilka długich alejek gęsto obstawiono wielkimi worami pełnymi aromatycznych przypraw, roślin, korzeni i ziół. Zapach jest nieprawdopodobny, widok z resztą też. To nie sa byle jakie przyprawy, to nie są takie śmieci, jakie u nas sprzedaje się za ciężkie pieniądze w malutkich saszetkach… Cynamon? Proszę bardzo – przede mną stoi cały wór lasek kory cynamonowca. A jak pachną… Gałka muszkatołowa? Nic prostszego. Szafran? Oczywiście – o tu z boku leży w woreczkach (szafran w woreczkach!) Jest tego tyle, że większości nawet nie jestem w stanie nazwać. Spróbujecie?
Nad jednym z takich stoisk wiszą dwa suszone… żółwie. Ciekawe co można z nich zrobić? Lek na potencję? Maść na hemoroidy? A cholera wie. Nad żółwiami z kolei wisi duża biała tabliczka z napisem „NATURAL VIAGRA”. Wchodzę od razu. Nie po to żeby kupić (może innym razem), ale chcę się dowiedzieć z czego taki specyfik robią.
- Sok z gumijagód, kropla jadu smoka i dwa sproszkowane smerfy – odparł sprzedawca
Żartuję – niestety jego angielski nie pozwalał na swobodną komunikację więc dowiedziałem się tylko, że to „mix of herbs” i że działa już 30 minut po spożyciu. Ok – będę wiedział, kiedy wrócić.
Dalej szybki tempem mijam kilka alejek z wszelkiej maści sprzętami gospodarstwa domowego – plastikowe miski i aluminiowe garnki, to nie jest to czego tu szukam. Wreszcie dochodzę do części, w której handluje się srebrną i złotą biżuterią. Oczy świecą mi się tak, jak błyskotki na wystawach. Muszę tu od razu wyjaśnić, jaka to jest biżuteria. To nie są jakieś, ciupeńkie kolczyki, dyskretne wisiorki, o nie. Tutaj „wisiorek” ma np. 80 cm. długości i 30 cm. szerokości. Ozdoba dla zakochanych inaczej – wisiorek na szyję i do Wisły.
I teraz najciekawsze i najbardziej kolorowe – targ sukni, jedwabiu i bogato zdobionych materiałów. Nie na każdym bazarze jest, ale jeśli Wam się trafi, to idźcie tam koniecznie. Ilość barw, które mnie otaczają, ilość zdobień, błyskotek, złotych i srebrnych dodatków jest imponująca. To wszystko razem robi piorunujące wrażenie. A z resztą… co ja tu będę gadał. Patrzcie.
Zastanawia mnie tylko po co im tyle tych kolorów, skoro i tak kobiety muszą chodzić ubrane na czarno. A’la ninja. Albo Transformers.