Bajkał: Eta nie nasza wina, czyli jak (nie)popłynąć wodolotem

Po zwinięciu obozowiska dziarskim krokiem ruszamy stronę głównego dworca autobusowego w Bajkalskoje. Znaczy… chyba się trochę zagalopowałem – chodzi o ten wyjeżdżony, żwirowy plac przed wioskowym sklepem, na którym raz dziennie zatrzymuje się mały busik. Odjeżdża z pierwszego peronu w pierwszym terminalu. Eeee… miało być „odjeżdża sprzed starej zardzewiałej wiaty robiącej za przystanek”. Ale nie bądźmy tacy drobiazgowi.

Płacimy 100 RUB i w ciągu może 40 minut znajdujemy się z powrotem w Siewierobajkalsku. Plan jest prosty – załapać się na wodolot płynący na południe Bajkału w stronę Irkucka. Według naszego megaaktualnego przewodnika (2008r. wydania a byliśmy tam w 2012r.), Kometa (bo tak się ów wodolot nazywa) pływa na tej trasie tylko 2 razy w tygodniu i notorycznie brakuje miejsc – zupełnie, jak w naszych szpitalach. Wobec tego wpadliśmy na szatański plan – jedziemy prosto do portu, tam nocujemy, a rano jesteśmy pierwsi w kolejce do wejścia na pokład. Chytre, prawda? Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Po kilkudziesięciu minutach fascynującego marszu, równie fascynującym szarym poboczem, dochodzimy do portu, który okazuje się być… jednym betonowym molo i niewielką przystanią dla prywatnych jachtów. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy… znalezienie noclegu, czy miejsca na rozbicie namiotu nie jest już takie oczywiste… Nie ma jednak co gdybać, tylko trzeba zrobić rekonesans. Karolina zostaje z plecakami, a ja z Pawłem idziemy na obchód. Najpierw popytamy ludzi o jakieś lokum. A może się uda? „Jest zdies gastienica Ili niet?” – to ja błyskam moim genialnym rosyjskim w rozmowie z kelnerką lokalnej knajpy. „Tolko w garodie, w Siewierobajkalskie”. Do cholery, nie po to się tu wlekliśmy z naszymi tobołami żeby teraz wracać! Rozejrzyjmy się… na pewno musi być gdzieś kawałek prostego terenu, na którym można by postawić namioty! Tu nie, bo góry, doliny… tu nie, bo dostęp ogranicza baza wojskowa… A może nad jeziorem? Byłoby idealnie – i umyć się i coś ugotować…  idziemy sprawdzić.  Gruz, śmieci, rozbite butelki… o! Kawałek drutu kolczastego! Takie skarby znaleźliśmy na brzegu jeziora. Żaden z nich nie zachęcał do rozłożenia namiotu. Wracamy klnąc sobie spokojnie pod nosem.

Wodolot Kometa

Robi się późno, zaczyna się ściemniać, zanosi się na deszcz… eee… właściwie to się nie zanosi tylko już pada, a my jak byliśmy w ciemnej dupie, tak dalej jesteśmy. No nic. Nie ma innego wyboru, jak tylko wprowadzić w życie plan B. Ułożyliśmy go aż kilka minut temu i zakłada on chodzenie od człowieka, do człowieka i pytanie, gdzie tu można przenocować. W prostocie siła! A przy najmniej taką mamy nadzieję… Zapłacimy, byle dostać kawałek miejsca na podłodze pod dachem. Nawet jakaś szopa będzie dobra… cokolwiek!  Może za wyjątkiem obory.

Po drugiej stronie ulicy, oparta o murek, stoi starsza pani. Challenge accepted! Podchodzimy i tłumaczymy w języku rosyjsko-migowym o co nam chodzi. „Hmm… słyszałam, że w tym yachtclubie, tym po drugiej stronie ulicy mają domki do wynajęcia” – doradza nam babcia. Weeeee areeeee the Chaaaampioooons! Udało się! Musiało się udać! Nie zwątpiliście w to, prawda? Idziemy zadowoleni z siebie, pogadać z pracownikami yachtclubu. Lawirując między przejeżdżającymi samochodami, przedostajemy się na druga stronę szosy, wchodzimy przez nieco podrdzewiałą bramę, znajdujemy człowiek, który wygląda na (w miarę) ważnego i mówimy o co nam chodzi. Faktycznie  - mają domki do wynajęcia, to prawda. Ale już wszystkie wynajęli i to też prawda. Zonk. Tego nie było w moim scenariuszu. Mówiłem przecież żeby to poprawili! Ale tego nie zrobili więc musimy sobie radzić inaczej.

- A można zdies postawić pałatkę (namiot)?” – dopytuję

- Można… o tam… – pan w średnim wieku pokazuje nam kawałek w miarę płaskiej przestrzeni. Szału

nie ma, ale nic lepszego też nie.

- A skolka rubli adna noć? – przezorny zawsze ubezpieczony więc wolę zawczasu ustalić szczegóły.

- A skolka pałatek?

- Adna.

- Kak adna to pieniędzy nie nada.

Mega. W takim razie rozbijamy jeden namiot. Chociaż, jak się okazuje i to jest problemem. Ziemia jest tak zbita i pełna kamieni, że wbicie szpilki graniczy z cudem. Cudem można też określi fakt, że ten namiot stoi i, jak się później okaże, przestoi całą noc (jest spora szansa, że tylko dlatego, że był od środka przyciśnięty nami i naszymi bagażami, ale pomińmy te konstrukcyjne detale). Oczywiście przed pójściem do spania należy coś przekąsić. A może by tak dzisiaj puree ziemniaczane instant, z gulaszem instant, a do tego marchewka a’la instant? Po powrocie do Polski postanawiam nakręcić program „Gotuj z Instantem”. A potem Inastanta zaproszą do „Tańca z gwiazdami”. Po kolacji układamy się w namiocie. Układamy się to bardzo dobre słowo, bo leżymy jak śledzie, jedno koło drugiego, obok spoczywają nasze wielkie plecaki, z drugiej strony buty, a cała konstrukcja przecieka. Uroczo. Nie wiem, jak to zrobiłem, ale udało mi się zasnąć i całkiem nieźle przespać całą noc.

Komet płynąca z maksymalną prędkością

Pierwsze promienie słońca nieśmiało przebijają się przez tropik namiotu, a swój poranny koncert zaczynają okoliczne ptaki. To znak, że trzeba wstawać, pakować się ruszać na molo! Dzisiaj płyniemy na południe! Zwinięcie obozowiska składającego się z jednego namiotu wypełnionego bezkształtną górą naszych gratów poszło dość sprawnie. Oczywiście zostało poprzedzone kolejnym odcinkiem serialu „Gotuj z Instantem”. Podekscytowani idziemy na szare, betonowe molo, do którego 2 razy w tygodniu podpływa, słynny w tym rejonie, wodolot Kometa. Pod prowizoryczną wiatą czeka już grupka pasażerów, a my zadowoleni, wręcz dumni z siebie podchodzimy do schodków, którymi wchodzi się na pokład. Jesteśmy pierwsi w kolejce! Udało się, płyniemy! Wypatrując wodolotu zerkamy na siedzących spokojnie pod zadaszeniem ludzi. Czemu oni tak spokojnie siedzą? Czyżby nie wiedzieli, że brakuje miejsc? Dziwni jacyś. To my wiemy, a oni nie? Ich sprawa… najwyżej się nie załapią.

Pół godziny później na horyzoncie pokazuje się zarys Komety i chmura szaroczarnego dymu, która się za nią unosi. Wreszcie! Wodolot podpływa, zwalnia, zakręca i powoli podpływa do naszego molo. Podpływając kapitan coś mówi przez głośnik znajdujący się na kadłubie. Brzmiało to mniej więcej tak: „bla bla bla eta nie nasza wina bla bla bla”. Czujemy, już prawie wiemy do czego się to odnosi. W kontekście brakujących miejsc brzmi to bardzo jednoznacznie. Ale może nie, może się uda, nie tracimy nadziei! Kometa podpływa bliżej: „Pasażiry zachaditie pażausta tolko po bilietam”. I oto tłumek, do tej pory spokojnie czekający pod dachem, równie spokojnie mija nas machając biletami kupionymi przez Internet i wchodzi na pokład. Świetnie, po prostu świetnie. Z każdy kolejnym człowiek zajmującym kolejne miejsce na pokładzie, nasze plany zaczynają się walić w oczach. Właściwie już wiemy, że możemy sobie szukać zajęcia na kolejne dni, bo nigdzie nie płyniemy. Stoimy do ostatniej chwili na molo. A może jednak… może jakimś cudem. Nie. Cudu nie będzie. Nie tym razem. Silniki wodolotu zawarczały, z kominów buchnęły kłęby gęstego dymu i statek zaczął powoli wycofywać się z portu. Następnie wykręcił i z potwornym hukiem starych diesli zaczął się oddalać, aż zniknął za linią horyzontu…

Kuuuuuuurwa!!!!!! Tylko takie subtelne i delikatne myśli przychodzą nam do głowy. Najpierw trekking, który miał być bardziej widowiskowy niż się okazał w rzeczywistości, teraz nie udało nam się wsiąść do wodolotu… co jeszcze? Następny kurs za 3 dni, a my tu już za cholerę nie mamy co robić.

- Wiecie co? 20 km na północ od Siewierobajkalska jest Niżneangarsk. Z mapy wynika, że tam jest lotnisko. Jedźmy tam, może trafi na się jakiś tani lot. Albo cokolwiek innego. – to jedyny sensowny pomysł, który przychodzi mi do głowy. To co, jedziemy? No to jedziemy.

Bajkalskoje: Czyżby kręcili tu "Jestem legendą 2"?
Bajkał: Jak znaleźć nocleg w sklepie spożywczym